Wyobraźcie sobie, że nie musicie nigdzie gonić. Do tego nagle dogadaliście się z własnym dzieckiem. To mój aktualny stan.
Jestem obecnie tylko ja i on, mój syn. Czuję, że to najpiękniejszy czas, że powinnam ładować morze baterii na przyszłość. I to robię. Czerpię garściami z optymizmu dziecka, z jego radości ze zwykłych, codziennych spraw. Z banałów.
Nie wiedziałam, że będę akurat tu. Nigdy nie pomyślałabym, że będę bez pracy i zdecyduję się na wychowanie dziecka.
A było tak.
W czterdzieści minut urodził się Paweł. Miał kolki, stabilizacji długo nie udawało się osiągnąć. Leciał przez palce zabawnie nazwany urlop macierzyński. Gdy dziecko w miarę ogarnęliśmy (głównie uporaliśmy się z nietolerancją laktozy, bo to była istota problemu), wtedy pies zareagował nerwowo na podszczypywanie raczkującego członka rodziny i prawie ugryzł zagrożenie. Moja rola zmieniła się z opiekuna dziecka w ochroniarza to psa, to dziecka. Paweł wymagał ciągłej obsługi, pomocy. Sytuację ratowały spacery, audiobooki, znajomi, rodzina. Mam krótką pamięć i umiem robić radosne zdjęcia, więc obecnie widzę we wspomnieniach uśmiechnięte twarze kilkumiesięczniaka i wcale nie zmęczonych 4 pobudkami w nocy rodziców.
A potem tak.
Po roku ktoś jakby podmienił mi dziecko.
Nagle przestał wymagać obsługi, złapał, że psa nie wolno męczyć. Dni stały się dla mnie radosne i pełne przygód. Odkrywałam świat z dzieckiem. Wróciłam do starej pracy, Paweł poszedł do żłobka. Odnalazł się wśród rówieśników znakomicie. Niestety zaczęły się katarki, choroby i inne tego typu przypadłości ze szpitalem włącznie. Odwiedzanie specjalistów, których inne dzieci nie widziały na oczy, to dla nas normalka. W pracy częściej mnie nie było niż byłam. Ekipa szpitalna, jak i pediatrzy, stawiali sprawę jasno – winny jest żłobek, stamtąd podłapuje choroby. Nie przyjmowałam tego do wiadomości, póki któregoś dnia nie wpadłam do żłobka po śpiące dziecko i zobaczyłam, koło kogo leży. Chłopiec mocno charczał – miał taką charakterystyczną chrypkę katarową, ciężko oddychał. Obok leżał przytulony mój, jeszcze wtedy zdrowy, syn.
No i krach.
Firma upadła. Tak, firma, w której pracowałam i w której złożyłam wniosek o urlop wychowawczy, duża, zatrudniająca wielu pracowników, po moim powrocie z macierzyńskiego i przepracowaniu kilku miesięcy, ogłosiła sądową upadłość.
I dochodzimy do dnia dzisiejszego. Takiej pani jak ja nikt nie zatrudni, matki z chorowitym dzieckiem w żłobku. Niania zażyczyła sobie całej mojej pensji za opiekę nad dzieckiem. Wybór miałam prosty – to ja będę nianią. Nie chcę zarabiać, spędzać w pracy po 8-10 godzin i prawie nie widzieć dziecka.
Nawet nie wiecie jak ciężko przyszło mi przełknięcie tej gorzkiej pigułki. Bez pracy, bez perspektyw (nie jestem na bezrobociu, nie mam obecnie odkładanych składek na emeryturę). Oto moja nowa rzeczywistość.
Ja bez pracy?
Muszę widzieć dorosłych, bo oszaleję. Nie chcę powtórki z urlopu macierzyńskiego, to była masakra, ciężka praca przy wymagającym niemowlaku dzień i noc.
Z pomocą przyszedł mój syn. Po roku nagle zaczął chodzić, pokazywać, wszystko rozumieć. Nie protestuje, gdy wymyślam nam kolejne wycieczki, nie narzeka, gdy nie idzie do żłobka. To już nie jest niemowlak, to starszak.
Jaki jest starszak?
– I źle Ci z nim? – zapytała koleżanka, mama małego chłopca.
– Nie, czuję, że jest nam dobrze – powiedziałam szczerze – Paweł rozumie, bawimy się, ja się naprawdę realizuję, mam czas na siebie, na gotowanie, na przemyślenie swojej przyszłości.
– Będzie tylko lepiej – zapewniała.
I jest. Z dnia na dzień jest coraz lepiej. Może to lato tak działa, ale rozumiemy się doskonale. Od kwietnia jesteśmy stale razem. Nie żałuję ani jednego wspólnego dnia. Nigdzie nie gonimy, jestem z nim, wychowuję, pokazuję otaczający świat. Nie chciałabym kiedyś powiedzieć mu, że poświęciłam się dla niego. Nie, świadomie wybrałam (właściwie to upadłość likwidacyjna i jego choroby za mnie wybrały, ale zawsze mogę pracować na nianię) bycie z dzieckiem. Postawiona przed faktem dokonanym, nie żałuję. Widzę jak rośnie, jak się zmienia, jak dorośleje. I mam świadomość, że już niedługo usłyszę:
– Weź mama, nie całuj mnie, idę z kolegami pograć w piłkę. Pa!
Wtedy zajmę się sobą, pracą, rozwojem. Teraz mój rozwój ma na imię Paweł i spędzamy razem najpiękniejsze wakacje w naszym życiu.
Ten tekst powstał z myślą o młodych mamach, które tak jak ja zmagają się z problemami, jakich nie przewidziały w trakcie planowania rodziny. Nie wszystko da się zaplanować, ale każdemu zadaniu jesteśmy w stanie podołać. Cieszmy się chwilą. Kiedyś, na starość, w pamięci to one zostaną.
Powstanie tego tekstu nie byłoby również możliwe, gdybym nie miała wspaniałego męża, a Paweł ojca. Michał zgodził się zarabiać na nasze fanaberie (czyt. jedzenie, czynsz, realizację marzeń). I na szczęście mu się to udaje. Bez jego pracy nic z moich zamierzeń nie zostałoby zrealizowane.