Moje postanowienie noworoczne dotyczyło nowości w kuchni. Chodziło mi o przyrządzanie i próbowanie potraw, które zwykle omijałam szerokim łukiem.
Wczoraj Michał zrobił półkrwiste steki (takie średnio wysmażone, zaróżowione w środku).
Kupił mięso wołowe (u nas antrykot pl.wikipedia.org/wiki/Antrykot). Posypał je pieprzem i polał olejem.
Przyrządzał wszystko ze stoperem i instrukcją (powiększcie zdjęcie – jest instrukcja).
Rozgrzał patelnię.
Średnio wysmażone mięso – 2 minuty z jednej, 2 minuty z drugiej i znowu to samo, ale po minucie z każdej strony.
Wysmażone mocno – 2 minuty z jednej, 2 minuty z drugiej i znowu to samo, ale po 2 minuty z każdej strony.
Na chwilę przed podaniem położył na mięsie trochę masła.
I jak?
Powiem szczerze, że mięso przypadło mi do gustu. Zwykle niedosmażone zaróżowienie odrzucało mnie od jedzenia, no ale skoro tak właśnie ma być i tak to się je, znalazłam sposób na niezaglądanie w różowy środek. Zjadłam obiad przy blasku lampek choinkowych (serio!). Stek był soczysty, mięsisty, a mięso rozpływało się w ustach. Warto było się przemóc. Jednak podobnie jak w przypadku sushi obiecaliśmy sobie odwiedzenie restauracji i spróbowanie średnio wysmażonego steku przygotowanego przez prawdziwych kucharzy.