Wczoraj obejrzeliśmy Kingsman. Film okazał się zadziwiająco fajny.
Co?
Film o niezależych tajnych służbach. Źli zabijają jednego agenta, na jego miejsce potrzeba zastępcy. Obserwujemy zaciętą walkę między kandydatami. W tle wariat miliarder rozdaje darmowe karty SIM do komórek i chce wybić połowę ludzkości na planecie.
I jak?
Zadziwiająco dobrze. Film dla wielbicieli przejaskrawionego kina bondowego (szpiegowskiego). Obsada jest zachwycająca (Sepleniący zły charakter – Samuel L. Jackson, stary agent – Colin Firth, szef agencji – Michael Caine, opiekujący się kandydatami – Mark Strong.), schematy powielone/widoczne, ale ujmujące. Jednocześnie macie nowoczesną muzykę, nagłe zwroty akcji, czy slow motion. Ku naszemu zaskoczeniu Kingsman okazał się pastiszem, opowieść z jajem o agentach w XXI wieku.
Fabuła.
Śledzimy zmagania jednego z kandydatów na agenta i kibicujemy mu. Oto Taron Egerton (Eggsy). Nie wiem jak Wy, ale ja mu kibicowałam od pierwszej minuty filmu:
Fabuła do bólu przewidywalna, ale przedstawiona z taką lekkością, że nawet moment (spoiler), kiedy dziecku ma się stać krzywda, jest do przejścia. Przecież wiemy, że Eggsy (patrz wyżej) da radę i pokona wszystkich.
Wybawiłam się, wielokrotnie śmiałam. Dawno nie oglądałam z taką pasją kina przygodowego. Momentami czułam, ze zaraz wejdzie Uma Thurman w żółtym stroju i zacznie zabijać, tak było blisko Tarantino.