O znieczuleniu podczas porodu

Po ponad miesiącu od porodu nadal zastanawiam się jaki był cel mojego bólu.
Żebyście mnie źle nie zrozumieli.

Nie wiem jaki jest sens przeżywania TAKIEGO bólu bez znieczulenia, nie rozumiem postawy szpitala i braku anestezjologa (wg mnie powinien obok położnej uczestniczyć w każdym porodzie, a nie 1 na cały szpital). W głowie mi się nie mieści jak można obiecywać zzo, a potem powiedzieć rodzącej, która przewraca się na ziemię „za późno” (ktoś tu chyba jest od doglądania rodzącej i sprawdzania, jaki jest moment porodu). Na miejscu personelu miałabym dość wycia, krzyków położnic i dla własnego zdrowia psychicznego (i łatwiejszych porodów – z kimś kto nie mdleje łatwiej się dogadać, prawda?) pilnowałabym tych znieczuleń.

Powiecie – ale są inne metody.
Piłka – możecie sobie wsadzić w cztery litery, z piłki się spada, ból jest rozdzierający
Prysznic – przyspiesza poród, fakt, ale i tak boli przerażająco

Jeżeli miałabym mieć jakiekolwiek pretensje do szpitala to właśnie o znieczulenie. Prosiłam, umawiałam się, podpisywałam zgody, a i tak BEZSENSOWNIE się wycierpiałam w fazie rozwierania. Potem, parte, po bólu poprzedniej fazy to był mały pikuś.

I naprawdę nikt nie przekona mnie, że ten ból czemuś służył. Tyle tylko, że zapadł w pamię.
Nie piszcie, że dzięki temu mam syna. Syna miałabym też gdybym na luzie, znieczulona, oglądała skurcze na ktg i spokojnie współpracowała z personelem przy parciu. A tak bóle przyjmowałam leżąc na łóżku z podłączoną oksytocyną, a gdy już pozwolono mi wstać, skurcze zwalały mnie z nóg.

Nie rozumiem polityki matki Polki cierpiętnicy w szpitalach.

Powiedzcie mi, po co? Jeżeli to kwestia kasy, to powinien być cennik przy wejściu i jasne zasady. Bo teraz to loteria – albo anestezjolog przyjdzie (o ile personel go powiadomił) albo macie pecha. Smutne.